rodzina

Mistrzowie metamorfoz

W telewizji prowadzi program „Afera fryzjera”, prywatnie – wiedzie spokojne życie z rodziną w domu pod Warszawą. Maciej Maniewski, ambasador marki Geberit, opowiada nam o swojej karierze i o tym, jak dzięki żonie, dziecku odnalazł wewnętrzną równowagę i swoje miejsce na Ziemi.

Kiedy zaczęła się Pana przygoda z fryzjerstwem?

Bardzo wcześnie wybrałem drogę zawodową – to był rok 93., miałem 16 lat. W Lublinie, skąd pochodzę, trafiłem na doskonałego mistrza, który nauczył mnie przede wszystkim, że praktyka jest najważniejsza. Dlatego już jako nastolatek zacząłem regularnie pracować. Śmiało można więc powiedzieć, że fryzjerstwem zajmuję się już od prawie 30 lat, siedem dni w tygodniu. Dzięki doświadczeniu i ciężkiej pracy mam dziś w Polsce kilka salonów Maniewski, od ponad 20 lat zajmuję się również edukacją – szkolę fryzjerów w kraju i na świecie. Do tego dochodzą produkcje telewizyjne w TVN czy na mój kanał YouTube i ogólnie – prowadzenie firmy, w której pracuje ponad sto osób. Krótko mówiąc – jest co robić.

Nie każdy może się pochwalić siecią salonów w całej Polsce – czy trudno było się przebić?

Nie było łatwo. Pierwsza trudność, z jaką musiałem się zmierzyć, to sam wybór zawodu, chociażby z powodu wieku – 16 lat to bardzo wczesny wiek na podejmowanie decyzji, co się chce robić w życiu. Wychowywałem się na „niegrzecznym” lubelskim podwórku, gdzie od dzieciństwa trenowałem sztuki walki, miałem starszych kolegów, szybko dorastałem. Chciałem być fryzjerem lub kucharzem – to były moje dwa marzenia. Zastanawiałem się, jak moje środowisko zareaguje na fryzjerstwo – nie zapominajmy, że kiedy młody chłopak w 93. roku mówił, że chce zostać fryzjerem, brzmiało to dosyć dwuznacznie. Na szczęście, mimo obaw, podjąłem tę decyzję. Druga trudność polegała na tym, że szybko przekonałem się, jak ciężką pracą fizyczną jest fryzjerstwo. Codziennie wiele godzin stania, ogromna odpowiedzialność i ciągła edukacja. W tym zawodzie, zapewne jak w wielu innych, człowiek uczy się całe życie. Jestem zodiakalną panną, do wszystkiego podchodzę profesjonalnie, perfekcyjnie i niestety niejednokrotnie sam się ze sobą męczę, bo chciałbym, żeby wszyscy tak podchodzili do swojej pracy, a niestety tak nie jest, co widać w moich programach, które prowadzę w TVN.

A pamięta Pan przełomowy moment w karierze? Czy było to właśnie wejście w jakiś nowy, nieznany Panu obszar, rozpoczęcie współpracy z telewizją?

Marka Maniewski powstała w 2005 roku w Krakowie, zaczynaliśmy od salonu urządzonego w garażu. Od początku współpracowałem z krakowskim oddziałem TVN, przy programie „Rozmowy w toku” Ewy Drzyzgi – czesałem wszystkie gwiazdy, które przyjeżdżały na nagrania. Od razu byłem kojarzony z bardzo profesjonalnym strzyżeniem i obsługą gwiazd, to było wyższe fryzjerstwo, dokładnie takie, o jakim marzyłem. Stałem się fryzjerem od zadań specjalnych. To był pierwszy przełom – kiedy coraz więcej znanych i popularnych osób zaczęło przyjeżdżać do mnie do Krakowa, pojawiły się też zaproszenia na plany zdjęciowe do filmów, np. Wojciecha Smarzowskiego i wielu innych. Zacząłem specjalizować się w konkretnych metamorfozach – kiedy trzeba bardzo zmienić aktorkę do roli, pamiętam taką współpracę z Sonią Bohosiewicz czy Magdaleną Cielecką. Kolejnym, jednym z większych przełomów była przeprowadzka do Warszawy. Któregoś dnia na mój fotel w salonie w Vitkacu trafiła Maja Sablewska i zaprosiła mnie do pracy na planie jej programu „Sablewskiej sposób na modę”, robiła wtedy drugi sezon, zostałem do ostatniego. Warszawa wciągnęła mnie totalnie, wpadłem w wir rozmaitych zajęć i w końcu w pracoholizm, aż przyszedł taki moment, że musiałem się uspokoić – zawodowo wybrać cele, na których chcę się skupić, poukładać też sprawy prywatne. Przeprowadziłem się pod Warszawę, do lasu – potrzebowałem wyciszenia, które może dać przyroda. Stąd właśnie wzięła się znajomość i współpraca z firmą Geberit, która dała mi ogromne, profesjonalne wsparcie i świetne produkty, z których jestem bardzo zadowolony. Wykończenie domu była chyba największym wyzwaniem w moim życiu. Niewiarygodne, ile się przez ten rok działo – planowanie, projektowanie, zakupy, urządzanie, finalizacja… Kiedy dom był gotowy, nakręciliśmy program „Gwiazdy prywatnie”. Skończyłem urządzać ostatnie wnętrza, m.in. łazienkę, dobę przed zdjęciami. Kiedy ekipa wyszła, za chwilę zaczął się pierwszy locdown w marcu zeszłego roku i byłem szczęśliwy, że zostałem w tym nowym domu, który trochę mnie wykończył, ale nadszedł w końcu czas na odpoczynek, relaks, łapanie równowagi.

A które miejsce w domu jest Pana ulubionym?

Może to zabrzmi śmiesznie, ale najbardziej lubię moją strefę relaksu przed telewizorem. Kiedyś odpoczywałem czytając książki, ale teraz momentalnie zasypiam po przeczytaniu jednej strony, a że od dawien dawna lubię dobre kino, to najlepiej odpoczywam przed telewizorem. Uwielbiam ten moment wieczorem, kiedy Mia i Sonia już śpią, a ja mogę położyć się na pięknej szarej kanapie i obejrzeć odcinek świetnego serialu. Bardzo mnie to relaksuje, zwłaszcza gdy wiem, że następny dzień będzie bardzo intensywny. Plusem jest także to, że kiedy oglądam coś ciekawego, odkładam telefon – wyciszam, jak w kinie – to jest czas tylko dla mnie i nikt mi go nie zabiera.